środa, 22 grudnia 2021

Grudzień




    Ten miesiąc już kilkukrotnie przewracał moje życie do góry nogami.

Zaczęło się od mojego syna, którego do domu przywiozłem w Wigilię Świąt Bożego narodzenia, a skończy pewnie jakiegoś innego pięknego grudnia ;)

    Jako zdeklarowany ateista o empirycznym podejściu do życia mam jednak w sobie romantyczną nutę, która w takich chwilach wymyśla symbole żyjące we mnie latami.
Miesiąc z jednej strony kończący rok, kończący wiele dla wielu, a dla mnie po raz kolejny staje się początkiem.
Fajna perspektywa zważywszy na fakt posiadanego wieku, ale patrząc na to jakimi starymi piernikami wydawali mi się moi rodzice gdy miałem naście lat, a to jakim młokosem zdaję się siebie postrzegać teraz będąc w ich ówczesnym wieku nabieram przekonania, że  tak naprawdę dopiero się zacznie :)

    Na głowie co prawda pojawiają się tu i ówdzie odbarwienia, ale póki nie czeszę włosów na pożyczkę nie mam co się martwić.
Czas zadbać o znajomych, zadbać o finanse i zrobić nareszcie coś dla siebie.
Ot grudzień. Światełko w tunelu i to bynajmniej nie jakaś choinkowa popierdółka, ale kawał niezłej lampy i do tego nawet nie eko. Świeci ale cholera żre energię.

    Nic to. Rok był pełen zmian, a jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. 
Jak niewielu lat przed tym, ten przyniósł wiele radości. Pozwolił mi się nacieszyć, pobawić, napracować i zrobić coś nowego. Sprawdzić siebie i znajomych. Wywołać jakieś tam podsumowania ale też spojrzeć retrospektywnie na własne życie. Niby nic takiego, ale gdy się człowiek upora z kilkoma demonami jakoś tak lżej się patrzy w styczeń. No właśnie, bo przecież jeszcze jest ten grudzień. Święta, które mimo wszystko bardzo lubię, choć obchodzimy jest tak bardzo rodzinnie i świecko jak się tylko da nie są tak wyczekane jak za gówniarza. Może dlatego, że teraz to ja kupuję prezenty, a może dlatego, że jak moja matula kiedyś stoję przy garach i choć nie robimy jakiejś wielkiej wieczerzy to jednak chciałoby się, aby to wszystko smakowało tak - świątecznie?
    Gdzieś w człowieku pokutuje ta cała zaszywania latami presja.

Jedno przestało się jakiś czas temu zmieniać.
Były lata, że upływ czasu nie miał kompletnego znaczenia. Potem życie zaczęło pędzić, dzieci rosły w oczach i zastanawiałem się kiedy zacznie mnie łupać w krzyżu. Dziś wiem, że odkąd zmiażdżyłem dwa dyski międzykręgowe łupie mnie od dawna, ale za to od kilku lat mam upływ czasu w nosie.
Pojawiły się za to jakieś marzenia, plany, cele. Co to się porobiło?

    Nabrałem ochoty na dom, na motor, na posiadanie samochodu, który ze wszystkich jakie miałem dawał mi najwięcej frajdy i bynajmniej nie dlatego, że był jakiś wyjątkowy, ale dlatego, że najmniej się nim przejmowałem, za to cieszyłem możliwościami, tym, że wszystko mogę i oczywiście, że inni mężczyźni zazdrośnie zerkają :)

    No ale zawsze prędzej czy później przychodzi grudzień i zaczynają się mimowolne podsumowania i rozliczenia. Co dalej? Jak? Co następne? No i dlaczego kolejny styczeń bez realizacji planów ze stycznia roku,….. aż wstyd. To kolejny grudzień w moim życiu, który wiele kończy, budzi jakiś niepokój i nadzieje zarazem. Znów pojawią się siwe włosy i znów będę zaczynał coś od nowa. Brak stabilizacji to coś co mnie trochę przeraża, ale wrosłem już trochę w ten tryb pracy. 

    Może czas to zmienić? Może ten grudzień jest właśnie tym, który coś definitywnie przewróci.

Byle do przodu.


czwartek, 15 lipca 2021

Dom

 


    Wieki niczego nie napisałem, a że życie nieubłagalnie prze do przodu to i niesie ze sobą rozmaite wydarzenia i myśli. Przyszedł w moim życiu taki dzień,  w którym nagle okazało się, że mieszkanie w kamienicy to jednak nie to, że małolaty za oknem wydzierają się niemiłosiernie i nawet nie to samo w sobie jest irytyjące co zachowanie ich rodziców. Uciszanie przez wydzieranie się jeszcze głośniej. Jakby dziecko przestraszone do granic możliwości przez wielkiego faceta mogło się w magiczny sposób uspokoić.
    Z jednej strony powodują nami względy praktyczne, bo na starość usiądziemy wygodnie we własnym kącie patrząc na zielone, będzie się czym zająć, a i czynsz odpadnie, ale z drugiej strony dojdą jakieś drobne remonty, usterki, odśnieżanie, plewienie, koszenie, przesadzanie... cholera zatrzymam się bo zaczynam zmieniać powoli zdanie.
    Mniejsza.
Zbudujemy, albo i nie, ale plan jest. Dlaczego? Bo się zwyczajnie napaliliśmy i można sobie wsadzić w kieszeń wszystkie opowieści o potrzebie posiadania domu. Dom się mieć po prostu chce albo nie i nie ma tu znaczenia czy nas na niego stać czy nie. Chciejstwo nie ma ceny.
    Transama też bym chciał i co? No nie stać mnie zwyczajnie :)
Na dom cholera nawet bardziej, ale to się zrobiło chciejstwo do kwadratu z napaleniem się na ogródek w tle, a z napaleniem się nie walczy.

    Już kiedyś miałem podejście do tematu.
Ileż to ja wykonałem projektów własnego domu, ile to stylów przeszło, a ile wersji. Pokoje dla dzieci, ale nie takie jak mój z lat młodzieńczych, takie po 20m2. No i pokój gościnny, bo czasem ktoś przenocuje.
I z jednej strony to dla nas przecież, ale cholera znajomi będa nań patrzyć, no nie może być zbyt mały, musi mieć wielki salon, wiadomo, imprezy. Kuchnia to w ogóle jak w telewizji. Blatu ogrom i bufet. 
Wiadomix.
Łazienka z ośmioosobową kabiną prysznicową i deszczownicą wielkości małego fiata, no i strefy, prywatna, ogólna i patio, taaaak patio. Taras i gabinet. No, a gdy kumple wpadną to przecież taki pokój z tv, bo choć piłki kopanej nie oglądam to co tam. Będzie.

    Rysujemy i za cholerę nie umiemy znaleźć tak ogromnej działki, a same fundamenty wyszły tyle co ta działka i zaczynają się cięcia.

Całe szczęście, że człowieka nie stać na takie fanaberie, bo strzeliłby sobie w kolano i na starość użerał z metrażem.

    Dziś, wyszło mi 80m2. Nieduży dom już słyszałem, za mały, będziecie żałowali, ale ileż my we dwoje zajmujemy miejsca? Razem z telewizorem będzie tego z 5m2, matko jedyna na co mi ta reszta? :) Salon nieduży, bo na imprezy w dużym gronie nie da się umówić. Telewizor robi za akwarium więc po prostu gdzieś tam jest. Pokój gościnny? Gościnnie będzie tam deska do prasowania jakieś biurko i to wszystko co gdzieś schować trzeba, aby nie wyskakiwało nagle pod nogi ;) Z wiekiem też człowiek ma już w nosie co ludzie powiedzą, dorasta się do zdrowego egoizmu, który sprawia, że to moje cztery litery są najważniejsze na ziemi. Dom ma przede wszystkim funkcję, a resztę mamy serdecznie gdzieś. Ot trzeba go dostosować do przepisów planu miejscowego i tyle.
    Nie obyło się oczywiście bez kilku pomysłów zanim obraliśmy odpowiadający nam kierunek, ale poszło nad wyraz gładko. 
Czy warto na stare lata? Tak sobie myślę, że to właśnie teraz dopiero warto. Dzieci wyjdą z domu, wymagania zmaleją, popyt już nie taki a i potrzeby ugruntowane.
Nie będzie zbędnej powierzchni, ani też ekscentrycznych materiałów na pokaz. Ot dom. Możliwie tani kąt do życia, który będzie naszą ostoją. 
  

    Jest plan, oby go zrealizować.


piątek, 6 października 2017

Śmierć...




Pracujemy jak porąbani goniąc za pieniądzem bo jakoś przecież trzeba wiązać te dwa końce sznura szubienicy. Nie zastanawiamy się nad tym co będzie gdy sił zabraknie, bo póki młodzi i sprawni wszystko wydaje się realne.

Ostatnie dni to rozmowy, czytane artykuły, zdjęcia i wspomnienia. Trochę smutku lecz także i uśmiechu. 

Człowiek trzyma się kupy i jakoś pcha to wszystko do przodu śmiejąc się przez łzy, a tak naprawdę o nietrwałości naszego jestestwa przekonujemy się gdy odchodzą bliscy. Czasem mamy z nimi kontakt niemal codziennie, a czasem żałujemy, że tego kontaktu nie zdążyliśmy nadrobić.

Gdy miałem 20 lat odszedł mój młodszy kolega. Wtedy nie wstrząsnęło to mną tak bardzo. Nie wstrząsnęło to w zasadzie nikim z nas. Odszedł i sporo rozmawialiśmy, ale szybko wszystko potoczyło się dalej. Potem kolejni zginęli na motorze i obiecałem sobie nigdy na dwa koła nie wsiąść. 

Odchodzą znajomi, członkowie rodziny, ukochane zwierzęta. 

Z wiekiem cierpi się bardziej, bo coraz więcej przeżyć buduje w nas obrazy i współczucie. Jakoś sobie z tym wszystkim radzimy. Im starsi tym więcej czujemy, większe stają się łzy, ale też dłonie większe by je ocierać.

Dziś pożegnałem najwierniejszego wśród przyjaciół. 
Nigdy nie był przeciw, zawsze radosny, zawsze przy mnie, zawsze ten sam. Mam wrażenie, że przeszliśmy razem wszystko co można przejść. Przeżyłem z nim całe jego życie, a on wzbogacił moje. Myślę, że było dla niego miłe i choć nie miałem dla niego ostatnio tyle czasu ile bym chciał, zasypiałem z ręką opuszczoną z łóżka by choć przez tę chwilę dopóki nie zagrzała się pod nim podłoga mógł mnie czuć.

Koszmarne są te dni gdy ktoś kogo tak bardzo się lubi gaśnie z tygodnia na tydzień coraz bardziej. Koszmarna jest świadomość, że wiedziałem dlaczego. Niemoc jest okropna, a pieniądze nie zapewnią nam zdrowia.

Dziś się pożegnaliśmy.
Rano jeszcze ten sam, po godzinie przyszedł do mnie i już wiedziałem, że nadszedł ten cholerny czas, nie w porę. Niby byłem gotów, ale wszystko to kurwa za wcześnie. Z trudem łapany oddech i te okrągłe czarne oczy to coś czego nie da się zapomnieć.

Był tak bardzo dzielny jak bardzo ja chciałbym być kiedykolwiek. 
Leżał spokojnie gdy golono mu łapy pod wenflon. Dumnie uniesiona głowa w ostatnim geście prawdziwego arystokraty. Nawet nie mrugnął gdy po raz kolejny próbowano znaleźć drożną żyłę. 
Prawdziwy mężczyzna, jak zawsze opanowany, do końca silny charakterem.
Nie życzę nikomu patrzeć w oczy komuś, kto zamyka je przed ostatnim w życiu snem. Coraz cięższa dla niego głowa ani przez chwilę nie była dla mnie ciężarem.

Życie gaśnie po cichu. Bezboleśnie, bezszelestnie. Słychać łomot własnego serca, a pod dłonią coraz spokojniejszy rytm. lżej mi bo byłem tam z nim. Nie odszedł sam, był z kimś kto był mu tak samo wierny jak on. Mogłem mu ulżyć w bólu, zabrać ze sobą jego smycz...

Powrót do domu, do "niego", bo przecież otwierając drzwi odruchowo zatrzymałem je aby go nie potrącić był najgorszym ze wszystkich powrotów. To tak bardzo nie moje mieszkanie stało się jeszcze bardziej obce. Spał ostatnio zawsze pod drzwiami. Czekał tam na mnie. Wkurzał mnie tym bo to jednak dość duża blokada, a teraz chciałbym aby je sobą przytrzymał.

Wciąż są tu jego kłaki, wciąż stoją miski w kuchni. Poczekam z tym.

Empatia sprawia mi kłopot, który dla wielu może się wydawać śmieszny, a u mnie wywołuje łzy.  Trzymać się staram te łzy na wodzy, ale wystarczy spojrzenie na jego stałe miejsce i płyną.

Nie słychać stukania pazurów. Nikt nie rozchlapuje wody w kuchni, nikt już na mnie nie burczy by dostać piętkę z chleba.
Zrobiło się tak strasznie cicho.


wtorek, 4 lipca 2017

Konflikt



Tekst który powstał na bazie pewnej rozmowy. 
Przemyślenia dość nietypowe bo w środku dnia, w przerwie na śniadanie, ale może nasuną komuś jakąś refleksję.


Przez większość swojego życia uważałem, że związek to sztuka kompromisu, hasło tak wyświechtane, że onuce Pana Edzia zawiadującego betoniarą to przy tym pewex, ale każdy ze mną włącznie je zna i trzyma w zanadrzu.
Z czasem jednak podszedłem do tego hasła z innej strony i dziś nie uważam, że to sztuka kompromisu, choć pośrednio i owszem, bo trzeba go przecież wypracowywać. Aby związek trwał, trzeba mieć po prostu jaja i tyczy się to obu stron konfliktu. Dlaczego konfliktu? Kto jak nie my wszyscy będziemy tu najlepszym przykładem. Związki trwają dopóty, dopóki mamy jaja aby zagryźć zęby, kochać, wspierać się i rozpalać w sobie chęć starania. Starania o wszystko. O to aby mi się chciało pozmywać, choć to akurat lubię, aby wstać z wyra w momencie gdy własnie się rozsiadłem, tylko dlatego, że ona o to prosi. Czyż to nie konflikt interesów? Wewnętrzny konflikt, z którym każde z nas musi się mierzyć przez większość czasu będąc w związku? Chowanie własnej dumy w kieszeń aby wszystko było jak należy? 
Budowanie własnego, niekształtnego wizerunku kogoś kim nie jesteśmy.




Oczywiście przejaskrawiam, wyolbrzymiam celowo, ale tylko w taki sposób zwrócę uwagę na to co każdy z nas gdzieś tam wie.
Pojawiają się pytania. jak to się stało, że ten kochający facet, ta cudowna dziewczyna nagle stali się tacy okropni? Przegrali z samymi sobą, konflikt nabrzmiał to takiego poziomu, że dłużej już nie byli w stanie z nim walczyć, wylazł na wierzch ze zdwojoną siłą i eskaluje. Wszystkie wady wyolbrzymia do granic możliwości i po związku, bo po drugiej stronie brakowało tylko katalizatora, aby drugi konflikt wybuchł również. Wojna to to co trawi związki.
Jak każda wojna jednak kiedyś się kończy. Wybrzmi, działa się wystrzelają. Lata wewnętrznego konfliktu rozbrzmiewają echem i gasną. Wyciszeni, cudowni i grzeczni trafiamy na kogoś, kto nie musiał walczyć, bo był sam.
Nowe uczucie, nowe ustępstwa, kompromisy, uśmiechy, nowy magazyn zbrojeń. Odkładamy, przymykamy oko, zbrojni w nowy wewnętrzny konflikt nie zdajemy sobie sprawy z tego, że znów budujemy arsenał. Nowy, lepszy, bo doświadczony. 
Tylko po co?
Nie lepiej po prostu powiedzieć, Proszę, pozwól mi posiedzieć trochę bo właśnie się rozgościłem w fotelu i jest mi bosko, 10 minut i wstaję. Wszystko byłoby cudownie, gdyby za tą deklaracją szła samoistna chęć powstania i dotrzymania słowa.
Wielokrotnie poruszamy tu temat rozmowy. Wszyscy o tym wiemy, nikt z nas tego nie potrafi i mówię to z pełną świadomością. Boimy się, ale nie boimy się tej drugiej strony, ale naszych o niej wyobrażeń. Zakładamy zachowania i rekacje na bazie dokumentów złożonych w naszym arsenale, a przecież po drugiej stronie może być tylko mały schron...

wtorek, 15 listopada 2016

Księżyc





Jakoś od zawsze miałem kłopoty ze snem w pełnię i temu podobne zjawiska.
Będąc smarkatym ubierałem to w przedziwne teorie aby zaimponować koleżankom i wydać się choć trochę ciekawszym, ale na moje szczęście dość szybko połapałem się, że to dość infantylne podejście do sprawy.
Dziś perygeum, a ja cały dzień najchętniej bym cholera przespał. 
Z jednej strony masa pracy, która jakoś na szczęście trzymała mnie przy życiu, z drugiej zaś przeogromna ciągota do pozycji horyzontalnej tak mi obca przez całe życia w takiej sytuacji.

Czy coś się nagle poprzestawiało? Zestarzałem się i z wilkołaka stałem się śpiącym po 20 godzin na dobę wilczurem? Czy po prostu musiałem odczekać do nocy by znów siedzieć jak łoś ze szklanką herbaty bo snu jak na lekarstwo.
Oczywiście spać mi się standardowo nie chce, za to żreć i owszem. Wyżarłem już co tylko miałem z czerstwym chlebem włącznie.
Zostały mi już tylko jajka, ale i te właśnie radośnie podskakują we wrzątku oczekując na swoją kolej.
Dobrze, że nie podkusiło mnie aby pojechać do sklepu bo nakupiłbym pierdół i oczywiście wszystko zeżarł. Jeszcze lepiej, że majonez się już skończył bo jakoś ostatnimi czasy szybko przez mnie przelatuje.

Latami czytamy o tym co może się wydarzyć w pełnię. Od zwiększonej liczby urodzeń po wilkołaki i niezapalające samochody.
Każdy ma jakiś swój omen, który lubi przypiąć do zjawiska którego nie zna lub nie rozumie, ale też po to by wzmocnić odrobinę szczęścia.

Dziś na przykład obserwowałem idąc z psem tłum ludzi pod kolekturą totka. Żadnej kumulacji poza kumulacją "wierzących". Każdy z nas ma gdzieś w głowie zaszyte przeświadczenie według którego w takie dni należy wręcz zaklinać rzeczywistość. Coś jak ten nieszczęsny totolotek, którego losy nawet mój ojciec lubi kupowane przy jakichś okazjach. Te najszczęśliwsze to kupowane z okazji wydarzeń rodzinnych, czasem dobrze jest gdy skreśli liczby dziecko, albo ja przywiozę z wyjazdu służbowego :)

Skąd w nas ludziach takie magiczne przeświadczenie? Przecież czasy druidów mamy już dawno za sobą, a ostatnia wiedźma została spalona wieki temu.
Niby jesteśmy wyedukowani, a czasy w jakich żyjemy pozwalają nam zgłębić niemal wszystko, a mimo to baśnie i zaklęcia wciąż w nas żyją.
Oczywiście nikt w nie nie wierzy, ale wystarczy zobaczyć kominiarza i z lubością obserwuję ludzi łapiących się za guziki :)
Nie wspomnę o czarnych kotach czy stłuczonym lustrze.
Soli rozsypywać nie wolno i każdy jak jeden odpukuje złe wróżby w niemalowane :)

Może po prostu życie bez baśni jest do dupy i w coś wierzyć musimy?
Religie to przecież nic innego jak baśnie, opowieści o cudach ubrane w słowa współczesnych im bardziej świadomych członków społeczeństwa.

Samochód kupiony z niemiec już dawno przestał być synonimem jakości, bo i tam ludzie nauczyli się je drutować, ale symbol tego zjawiska jest tak silny jak gloryfikowany niegdyś przez taksówkarzy, a dziś plasujący się w okolicach średniej passat.

Wszystko to jednak nic w stosunku do symbolu księżyca. Nawet słońce nie ma tak wielu zastosowań.

To symbol wszechczasów wykorzystywany na całym świecie. Kompletnie ponadczasowy i ponadklasowy.
Ulegają jego mocy zarówno idioci jak i profesorowie.
Magowie i naukowcy w pinglach spoglądają w jego stronę szukając odpowiedzi. Narkomani, wierzący i egzorcyści rozpalają w jego poświacie ogniska. Kinematografia aż pęka w szwach od jego zastosowań, a babcie wciąż potrafią nim straszyć dzieci.
Szamani się do niego modlą, a starożytni wykorzystywali do sterowania motłochem. 
Dosłownie wszystko kręci się wokół niego. 
Od złości którą na niego zrzucamy, poprzez moją bezsenność, aż po uczucia, które własnie wtedy rozpalane są na nowo.
Cholerny egocentryk, na którego cześć nawet bimber nazwano księżycówką ;)




poniedziałek, 14 listopada 2016

Pierwszy dzień szkoły ;)



Nooo i po raz czwarty mam tę refleksję :)
Fajnie jest wspominać gdy widzi się własne dziecko siedzące na ławce przygotowanej dla pierwszoklasistów.
Z jednej strony wczoraj trzymałem go na rękach, a dziś już sam z podniesioną głową choć pewnie pełen lęku i ekscytacji idzie do szkoły.
Jest mu łatwiej, tak jak mnie było kiedyś, bo starsza siostra torowała drogę. Trochę liznął przy niej tego jak może to wyglądać, oswoił w sobie tę straszną myśl przedszkolaka i siedział tam, patrząc przed siebie, mając za plecami mamę w razie gdyby coś...
Duma rozpiera każdego rodzica. Matki rozprawiają o tym jak to ich pociechy radziły sobie w przedszkolu i że teraz to w ogóle będzie pestka. 

- Przecież nie było na co czekać do siódmego roku życia, bo taaaaki mądry. Zmarnowaliby mi dziecko w przedszkolu.

Jakże niedawno przez kraj przebiegło larum, że to jeszcze dziecko, że dzieciństwo, że za małe. Dziś wyścig szczurów i kto mądrzejszy, kto... w sensie rodzic bo te maluchy mają to centralnie w nosie. 

Jedne szybciej zapamiętują wierszyki, inne są rytmiczne, ktoś dobrze gra w nogę, a kto inny zna tabliczkę mnożenia.
Nie wiedzieć tylko po co matka obok mnie wpoiła dziecku wszystkie stolice na świecie i teraz chwali się na korytarzu koleżance bojąc się wejść na salę gimnastyczną chyba bardziej niż jej syn.
Dziecko nie chce znać tych stolic. Dziecko nie wie po cholerę jest stolica, ale sztucznie dopingowane naszym zachwytem uczy się aby się przypodobać, bo nie z powodu nieposkromionej żądzy znajomości tychże miast.

Leczymy tymi dzieciakami własne kompleksy, puszymy się dumnie pławiąc w ich osiągnięciach. Utaplani sukcesami stoimy w postawach zamkniętych, obwarowani niepewnością i spoglądamy kto ma lepszą tytę i spodnie uprasowane na kant.
Matki, ojcowie, rodzice. Czasem babcia, czasem starsze rodzeństwo mające rozpoczęcie trochę później.

Gdzieś pojawia się łza, jakiś maluch nie wytrzymał i płacze.

Wszystko się dzieje tak samo jak co roku i za każdym razem w innym po trosze wymiarze.
Urzeka mnie jedno w tym dniu.
Choć dzieci bywają okrutne, socjalizują się, dobierają w grupy, pary i w jakiś sposób sobie dokuczają w tym jednym dniu, jak jeden mąż są równe. Nikt nie śmieje się z płaczącego, wszyscy mają tak samo pełne kieszenie obaw o to co nastąpi jutro.
Rodzice choć tak różni jak jeden chcą w tym uczestniczyć.
Adwokat tak samo jak Pani ze stołówki z maślanymi oczyma patrzy w plecy własnego dziecka, które właśnie wstaje do ślubowania i miażdży podnieconymi dłońmi w zapamiętaniu aparat aby uchwycić tę chwilę na zawsze.
Jutro nie powiedzą sobie nawet dzień dobry, ale dziś uśmiechają się do siebie i nawet zamienią kilka słów.

Fajny dzień. Kto z kim będzie siedział, kogo nie ma, a kto jest ze starego przedszkola. Byle nie siedzieć z dziewczyną i jaką ten chłopak ma fajną tytę.

Wstydziłem się tej tradycji, a dziś rosnę z dumy, że syn miał najładniejszą. Zrobioną przez jego matkę, chwaloną przez kolegów. Rosnę nie z powodu tego kawałka tektury, ale dlatego, że dodało mu to odwagi i był kimś. Każdy chce przecież być kimś :) a to dzień, który w naszym męskim świecie jest ważny bo już od strzału ustala nam pewną pozycję.

Jutro dzieci znów będą dziećmi, a my rozpaczliwie będziemy wyczekiwać pierwszego domowego zadania w obawie jak sobie poradzi. Jak my sobie poradzimy.
Nasz szkrab dorośleje, za chwilę zacznie pyskować, a potem będziemy błagać niebiosa aby wrócił cały bo już 22:00.

Życie ucieka nam przez palce, gonimy jak popieprzeni przed siebie na oślep byle mieć, byle zarobić i te chwile z dzieciakami są nam potrzebne jak deszcz po upalnym lecie. Dzieci nie liczą, nie myślą przyczynowo-skutkowo. Organizują się w jakiś przedziwny sposób, o którym już dawno zapomnieliśmy.

Nie zadają pytań zamkniętych, pytają wprost i zmuszają nas połamanych doświadczeniami do odpowiedzi opisowej, a my? Skonkretyzowani na biegu, pchani przez wyścig szczurów do coraz droższych dóbr materialnych oczekujemy jedynie odpowiedzi tak lub nie. Nie mamy czasu na koleżanki ze szkoły i opowieści o nich. Brak nam cierpliwości na długotrwałe budowanie zdania o tym jak to kolega niósł rosół i ten rosół mu się tak bujał w tym talerzu, a wszyscy patrzyli jak szedł i on tak szedł i szedł i tak go niósł, a potem mijał takich chłopaków i oni też patrzyli na ten rosół bo chyba miał za dużo nalane i jak już był tak blisko nas to tak mu się ten rosół trochę przechylił i potem jeszcze raz.....

Nie mamy na to czasu, a przecież skoro dziecko nam o tym opowiada to jest to dla niego ważne, było ważne bo może w jego dziecięcym świecie ważny jest ten rosół, który miał się wylać. Może to było najszerzej komentowane wydarzenie tego dnia i dzięki niemu poznał kogoś, a może po prostu szuka z nami kontaktu?... Bo może nie mamy czasu, bo go nie chcemy mieć?
Może wystarczy poświęcić tę chwilę, kilka minut, aby kiedyś mieć z kim porozmawiać.

Pierwszy dzień szkoły to dobry początek. Nie zawsze się udaje, nie zawsze możemy w nim uczestniczyć, ale to tylko początek. Ważny jak cholera, ale to od nas zależy jak będzie dalej.
Kiedyś ten dziś zalękniony małolat wspomni, że zawsze przy nim staliśmy. Może po cichu, może skłóceni z własnymi ideałami, ale staliśmy, a gdy mu się w życiu uda będziemy mu zazdrościć nieświadomi tego, że to po części dzięki nam, pierwszoklasistom.




piątek, 26 sierpnia 2016

Szybcy i wściekli....



Każdy z nas, niezależnie czy jest kolegą, chłopakiem, mężem księdzem czy choćby przysłowiowym cieciem ma potrzebę imponowania.
Każdy z nas uważa, że jest lepszy niż okazuje się to w rzeczywistości.
Niestety życie weryfikuje wszystko. Prędzej czy później, ale jednak.
Każdy mężczyzna po alkoholu ma mniemanie bycia duszą towarzystwa. Nieważne, że plącze mu się język. Nieistotne, że wzrok mętny szuka na próżno punktu zaczepienia. Spojrzenie ześlizgując się trafia w dziwne punkty, a ten udaje, że to celowe opowiadając coraz to dziwniejsze historie.

Każdy z nas to ma.

Każdy ma potrzebę akceptacji niezależnie od tego czy wśród kompleksów hodowanych latami wzrósł na kogoś podobnego do niczego, czy jako piękny jak Adonis nastolatek nagle wpadł w narcyzm powodowany maślanymi spojrzeniami rówieśniczek.

Dorastamy w sposób różny, ale jak jeden mąż wsiadając do samochodu, podobnie jak wtedy gdy kielich tańczy już we krwi stajemy się lepsi, silniejsi, przystojniejsi.
My najlepsi na świecie kierowcy swych wyścigowych bolidów musimy to udowadniać. Choćby nie wiem co trzeba być pierwszym. Koszta nieistotne, tak być musi.
Wsiadamy do swojej enklawy i po odcięciu od reszty świata możemy już wszystko.
Rzucanie mięsem po wszystkich wokół to najmniejszy detal naszej mrocznej natury. Ci z nas, którzy zachowując dystans mruczą pod nosem jedynie "No jedź....." wciąż pozostają w mniejszości.
Zdecydowana większość odreagowuje cały dzień w pracy, swojego szefa, żonę, dzieciaki czy durnego psa sąsiada, który znów leje nam na koło.

Wyrywamy z siebie te wszystkie frustracje rzucając nimi o szyby samochodu. Jakże radośnie jest gdy trafi się jeden czy drugi sprawny drogowo inaczej i można bezkarnie na nim wyładować choćby żonine "trudne dni".

Wielkość nasza tym większa im bardzie speszony czy zalękniony jest ten na kogo wywnętrzamy się z pasją. Nie słyszy, ale jakimś magicznym zmysłem wie, że o nim właśnie te nasze konwulsje, że pod jego adresem ta koszmarna tyrada i jedzie udając, że nic nie wie. Patrzy przed siebie jak zamurowany nie nawiązując kontaktu wzrokowego.
Chwilę potem jednak gdy już jesteśmy trochę dalej i on łapie oddech nabierając męskości w płuca, nadyma się jak balonik, a łokieć coraz to pewniej nasuwa na podszybie. Wtedy i on z przekąsem rzuca do żony.

-"Co za kretyn"

Teraz to jego świat, jego męskość i jego siła.

Każdy ma swoją, bo kilkanaście kilometrów dalej gdy mkniemy nie bacząc na innych, będąc tuż po zruganiu leszcza świeżo upieczonymi panami wszechświata i na nas przecież spogląda z poziomu swojego Cayene jakiś koślawo wymalowany siną farbą kark i teraz to my unikamy wzroku i tylko czekamy, aby dosadnie "okretynić" jego stanowisko gdy tylko odjedzie na bezpieczną odległość.

Jedno jest tylko niezmienne.
Choć kupujemy coraz lepsze samochody, coraz lepiej się ubieramy, kształcimy i zajadamy krewetkami to każdy z nas wsiada do samochodu ze swoim własnym drzewem z którego dopiero co zszedł i wymachując niezdarnie ramionami określa swój teren.

Dwa metry kwadratowe absolutnej władzy i wolności. Najdziksze instynkty i jakże różna skala w zależności od tego co pod butem.
Po lewej gość z płytą CD przy lusterku jak baran puszcza zajączki w laski na przejściu. Po prawej jakiś Andrzej w kapeluszu i już wiemy, że różaniec przy lusterku nie wisi tam samotnie. Gdzieś niżej na bank jest przyklejony św Krzysztof. Za nami całują się szczyle, a z przodu smarkateria macha do nas z wycieczkowego autokaru i tylko my wiemy, że nie ma gdzie przykleić wzroku.
A pomacham do nich będzie śmiesznie ;)

Życie w samochodzie byłoby bajką gdyby nie fakt, że wszyscy wokoło źle jeżdżą. Nie umieją parkować, nie włączają kierunkowskazów, hamują jakoś tak nerwowo, a ten dupek obok jeszcze gapi się w komórkę. 
- Cholera zrobię mu zdjęcie i wstawię na fejsa, co za baran.... ;)

Jeszcze jedno się nigdy nie zmienia.
Nie wiedzieć dlaczego od urodzenia wiemy, że samochód to nasz świat.
Produkt najbardziej tracący na wartości, najmniej trwały z niezliczoną ilością części, które co chwilę o sobie dają znać. Wymagający najwięcej opieki z naszej strony i pożerający największą część naszych dochodów zawsze był jednocześnie najbardziej pożądanym przez mężczyzn.
Mistrzostwo marketingu zakutego już chyba w genach. Tego nie posiada żaden inny produkt