Prędzej czy później nadchodzi ten dzień, kiedy należy się zmierzyć z własnymi emocjami i faktem nieuchronności pewnych procesów.
Niby jestem i byłem tego świadom bo przecież nie jest to ani mój pierwszy, ani jedyny zwierzak jakiego pożegnałem, niemniej jednak spychałem tę myśl w najciemniejsze zakamarki, poza świadomość.
Miałem, choć nie.... wciąż mam nadzieję, że będzie to kwestia wieku, a nie wiadomości jakie spadły na mnie zupełnie przypadkiem.
Łatwo jest podejmować decyzje za kogoś, gdy pupil znajomych choruje często mówimy o pomocy w odejściu, że to łatwiejsze dla wszystkich i dla pupila najlepsze. Ciężko jednak pogodzić się z myślą, że być może sami staniemy przed takim dylematem.
Do wszystkiego jednak można przywyknąć i tak jak kiedyś powiększone serce powodowało krztuszenie i nasłuchiwanie nocą, czy wszystko z nim ok, tak teraz każde głośniejsze westchnienie, czy chrapnięcie, choć przecież miewa je od dawna teraz budzą mnie i powodują nasłuchiwanie czy coś przypadkiem się nie dzieje.
Przywyknę lada chwila bo przecież nic się nie dzieje takiego, czego nie byłoby dotąd, ale niesamowitym jest jak bardzo człowiek potrafi wyostrzyć zmysły gdy tego wymaga sytuacja reagując nawet przez sen.
Przecież nic nie zmieniło się przez ostatni tydzień.
Wszystko toczy się jak toczyło. tak samo mozolnie wchodzi po schodach, tak samo ma mnie w nosie gdy śpi i zupełnie normalnie chyba je.
Ten sam mój pierdołowaty flokat jakim był jeszcze wczoraj, a mimo to obserwuję go nagle, doglądam, głaszczę, a on biedny nie wie czego ja od niego chcę.
Mam nadzieję, że nie myśli:
- tylko nie gotuj mi bulionu i nie próbuj karmić łyżką.... ;)
Zastanawiam się jednak teraz bardziej niż zwykle nad jego wiekiem, nad tym czy go coś boli, czy łapany ciężko oddech na trzecim piętrze to oznaka, że mam go już nosić czy nie, a potem wbiega nagle ostatnie dwa biegi schodowe i merda ogonem.
Przypomina mi się wtedy od razu książka "Marley i ja" i smutnieję.
Najgłębsze pokłady czułości wyłażą na wierzch i robi mi się dziwnie.
Nie wiem czy bardziej z tego powodu, że być może dzień naszego rozstania przyjdzie wcześniej, czy dlatego, że nikt nie będzie oddychał przy łóżku nocą.
Dziwna myśl tak w środku nocy bo przecież nawet teraz popiskuje przy moich stopach przez sen, śniąc pewnie coś radosnego, a ja z rozczuleniem patrzę na tę mordę, na której sporo już siwizny.
Postarzeliśmy się trochę razem.
Wyniańczył mi maluchy pozwalając im na więcej nawet chyba niż ja. Tarmosiły go, wyjadały mu chrupki z miski, karmiły czym popadło, siadały na nim nawet gdy spał. Teraz śpi, a ja przeglądam jego zdjęcia.
Nie mam ich zbyt wielu i może i dobrze.
Zadziwiające jak bardzo się przywiązujemy. Wielkie kudłate zwierze z garniturem zębów, które z łatwością zacisnąłby na moim karku, a jednak tak bardzo ode mnie zależny. Od tego czy z nim wyjdę, czy go nakarmię, czy woda w misce będzie świeża i chłodna. Zależny zupełnie od tego czy jestem.
Z czasem ciężej nam się rozstawać z naszymi przyjaciółmi.
Bez wątpienia to jest mój ostatni pies.
Czasem mnie wkurza, czasem rozczula. Tuliłem go gdy bał się burzy, a on mnie gdy było mi źle zupełnie, a może właśnie jako jedyny rozumiejąc co czuję.
Myślę, że kiedyś zatęsknię jeszcze za tymi wszechobecnymi jasnymi kłakami i zapachem mokrego szczura gdy złapał nas deszcz.
To takie kolejne dziecko w rodzinie.
Widać po nim jak przestał się śpieszyć, jak odczytywanie tego co pozostawiły na pniach drzew inne psy coraz więcej zabiera mu czasu, albo może treść zrobiła się dla niego mniej zrozumiała.
Trochę niedowidzi i słyszy coraz mniej, ale wciąż ma te same nawyki.
Martwię się o niego gdy jestem poza domem i chyba już wiem dlaczego ludzie zabierają swoje leciwe psy gdziekolwiek idą. Boję się, że pewnego dnia wrócę do domu, a jego już nie będzie.
Zabieram go coraz częściej ze sobą i choć pochłania to sporo czasu bo przecież człapie już raczej niż spaceruje to staram się go mieć bliżej, aby nie był samotny, a może po to abym to ja nie był samotny gdy go już nie będzie.
Postarzeliśmy się trochę razem.
Wyniańczył mi maluchy pozwalając im na więcej nawet chyba niż ja. Tarmosiły go, wyjadały mu chrupki z miski, karmiły czym popadło, siadały na nim nawet gdy spał. Teraz śpi, a ja przeglądam jego zdjęcia.
Nie mam ich zbyt wielu i może i dobrze.
Zadziwiające jak bardzo się przywiązujemy. Wielkie kudłate zwierze z garniturem zębów, które z łatwością zacisnąłby na moim karku, a jednak tak bardzo ode mnie zależny. Od tego czy z nim wyjdę, czy go nakarmię, czy woda w misce będzie świeża i chłodna. Zależny zupełnie od tego czy jestem.
Z czasem ciężej nam się rozstawać z naszymi przyjaciółmi.
Bez wątpienia to jest mój ostatni pies.
Czasem mnie wkurza, czasem rozczula. Tuliłem go gdy bał się burzy, a on mnie gdy było mi źle zupełnie, a może właśnie jako jedyny rozumiejąc co czuję.
Myślę, że kiedyś zatęsknię jeszcze za tymi wszechobecnymi jasnymi kłakami i zapachem mokrego szczura gdy złapał nas deszcz.
To takie kolejne dziecko w rodzinie.
Widać po nim jak przestał się śpieszyć, jak odczytywanie tego co pozostawiły na pniach drzew inne psy coraz więcej zabiera mu czasu, albo może treść zrobiła się dla niego mniej zrozumiała.
Trochę niedowidzi i słyszy coraz mniej, ale wciąż ma te same nawyki.
Martwię się o niego gdy jestem poza domem i chyba już wiem dlaczego ludzie zabierają swoje leciwe psy gdziekolwiek idą. Boję się, że pewnego dnia wrócę do domu, a jego już nie będzie.
Zabieram go coraz częściej ze sobą i choć pochłania to sporo czasu bo przecież człapie już raczej niż spaceruje to staram się go mieć bliżej, aby nie był samotny, a może po to abym to ja nie był samotny gdy go już nie będzie.